niedziela, 10 maja 2015

2. No weź mnie jakoś nawróć!

Fragment okładki komiksu "Istota zła" Ayi Kanno
Na wstępie chciałabym serdecznie przeprosić Was za to, że dodaję drugi wpis po tak długim czasie. Złożyło się na to kilka okoliczności, które na szczęście udało mi się przezwyciężyć i dzięki temu mogę dzisiaj kierować do Was moje słowa.

Chciałabym opowiedzieć Wam o pewnym zjawisku, z którym spotykam się bardzo często, ilekroć przyznaję się ludziom do swojej wiary. Nawet, jeśli wcześniej siedzieliśmy w ulubionej kawiarni przy ciastku i z ożywieniem rozmawialiśmy na temat swoich ulubionych azjatyckich artystów, w moich rozmówcach następuje pewna zmiana – milkną, spinają się, robią się jakby wycofani, niechętni. Właściwie nigdy w odpowiedzi nie usłyszałam: „To świetnie, bo akurat chciałbym o czymś związanym z religią katolicką podyskutować”. Natomiast prawie zawsze spotykam się ze słowami: „Tylko nie próbuj mnie nawracać!”. Z podobnymi reakcjami spotkałam się, kiedy polecałam ludziom swojego bloga.

Wiele mówi się o tolerancji i poszanowaniu drugiego człowieka, a także otwarciu na dialog niezależnie od jego poglądów. Co ciekawe, ludzie bardzo entuzjastycznie reagują, kiedy spotykają osobę o odmiennej orientacji seksualnej, buddystę czy ekologicznego guru wyznającego pokrętną, ale bliską natury ideologię. Czasami mam wrażenie, że znajome yaoistki byłyby gotowe wręcz pobić się o to, by porozmawiać z jakimś gejem. Nawet niezbyt lubiani w naszym kraju muzułmanie spotykają się z żywym zainteresowaniem ze strony społeczeństwa. Katolicy – nigdy. Właściwie nie powinno mnie to dziwić, ponieważ już dwa tysiące lat temu Jezus Chrystus powiedział: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy mówią kłamliwie wszystko złe na was z mego powodu. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie”. Z drugiej strony jednak dotykamy tutaj pewnego fenomenu – to nie islam, nie hinduizm, nie religie pierwotne, ale właśnie chrześcijaństwo jest najbardziej znienawidzoną religią świata. Jeżeli komuś wydaje się, że czasy oddawania życia za wiarę dawno już odeszły w niepamięć, to jest w ogromnym błędzie – wystarczy tutaj wspomnieć chociażby niedawną masakrę na jednym z afrykańskich uniwersytetów, w której zginęło ponad 150 chrześcijan. W Korei Północnej wyznawcy Chrystusa wiedzą, że za samo posiadanie Biblii grozi im śmierć, a mimo to nie przestają wierzyć. Wielu mieszkańców państw Bliskiego Wschodu woli umrzeć, niż przejść na islam. To jest znamienne, ponieważ w powszechnej opinii chrześcijanie uznawani są za ludzi słabych, głupich i tchórzliwych. Nie jest to prawdą.

Fenomen religii (jakiejkolwiek) polega na tym, że ludzkość od początku swojego istnienia odczuwała potrzebę wiary. Bardzo wygodnie jest twierdzić, że chodzi jedynie o możliwość wytłumaczenia sobie czegoś, co jeszcze nie do końca zostało poznane i należy jedynie poczekać jeszcze trochę, aż nauka odkryje wszystkie niewiadome i ludzie będą żyć szczęśliwie, a na świecie zapanuje pokój i radość. Niewygodna prawda jest natomiast taka, że człowiek jest istotą nie tylko fizyczność i psychikę, ale również duchowość. Dla naszych przodków ten trzeci aspekt życia był czymś zupełnie naturalnym i namacalnym w taki sam sposób, jak dwa pierwsze. Zapytajcie jakiegokolwiek wyznawcę religii pierwotnej, by opowiedział Wam o duchowości, a ręczę, że będzie to fascynująca, barwna i niezwykle realna historia pozbawiona tak typowego dla nowoczesnego człowieka abstrakcjonizmu. Pragnienie poznania Boga i doświadczenie świata metafizycznego tkwi w każdym z nas. Nie jest czymś, czego się uczymy i co się nam wpaja – jest czymś, z czym przychodzimy na świat, elementem tak zwanej pamięci gatunkowej będącej naturalną spuścizną naszych przodków. Jeżeli jednak potrzeba duchowego rozwoju nie będzie zaspokajana ani dopuszczana do głosu, będzie spychana do strefy podświadomości. Oznacza to, że zawsze będzie w jakiś sposób dawała o sobie znać i zawsze będzie uwierała, chociaż człowiek nie będzie w stanie jej nazwać. Osobiście twierdzę, że nieuświadomione potrzeby strefy duchowej są jedną z najczęstszych przyczyn depresji i zaburzeń osobowościowych.

Jaki jest zatem związek pomiędzy wyżej wspomnianym brakiem świadomości a niechęcią do chrześcijan? Bardzo prosty. W kontakcie z osobą, której potrzeby duchowe są w pełni zaspokojone (w przeciwieństwie do nas), podświadomość zaczyna nas uwierać. Czujemy, że coś jest nie tak, odczuwamy pewien niepokój, a nawet niechęć będąca naturalną reakcją na niemożność posiadania czegoś, co w naturalny sposób posiada inny człowiek. Reakcją obronną jest więc odcięcie się od źródła potencjalnego zagrożenia. W takim kontekście słowa: „Tylko mnie nie nawracaj!” oznaczają po prostu: „Boję się ciebie, ponieważ jesteś w stanie zburzyć mój światopogląd, zmienić coś w życiu, które jakoś już sobie wytłumaczyłem i zracjonalizowałem”. Czujemy podświadomie, że nasz rozmówca posiada kontakt ze światem metafizycznym, który dla nas jest Nieznanym. Nauczono nas, że mamy odcinać się od podobnych ludzi, że jeśli wejdziemy z nimi w dialog to coś na tym stracimy, że będziemy z nimi utożsamiani. W końcu świat powtarza nam, że o wiele modniej i nowocześniej jest wyznawać jakąś ideologię odcinającą się od pierwotnej potrzeby rozwijania życia duchowego. Tak jest bezpieczniej, no i nie trzeba się martwić, co ludzie powiedzą. To jest bardzo sprytne rozumowanie, ale fałszywe. Podświadomie o tym wiemy i dlatego równie podświadomie boimy się chrześcijan.


Czy jest na to jakieś lekarstwo? Tak, spojrzenie w głąb siebie i pozwolenie na dojście do głosu uśpionej duchowości. Nie ma innego remedium. Żadna tolerancja ani okruchy – najczęściej nie do końca szczerej – otwartości nie mogą zastąpić tego, co rzeczywiście odczuwamy. Wtedy wszystko stanie się prostsze i nadejdzie upragnione zrozumienie. Czego sobie i Wam z całego serca życzę.


Biały Lis